piątek, 2 listopada 2018

ATELIER AMARO I JA


W jesienną, wrześniową środę podjechaliśmy pod otoczony zielenią, niepozorny budynek. To tutaj- jesteśmy na miejscu :) jeszcze tylko szybka zmiana strojów w samochodzie i mogliśmy udać się do lokalu. W środku znajdowała się jedna sala mogąca pomieścić około dwudziestu gości oraz skromny bar. Przy wejściu powitała nas zaskakująco młoda załoga, miła Pani odebrała nasze płaszcze i zaprowadziła na nasze miejsca. Wnętrze było proste, utrzymane w biało-czarno-szarej kolorystyce z kilkoma minimalistycznymi dekoracjami.

Pobyt w Atelier Amaro bardziej przypominał mi wizytę w teatrze, niż obiad w tradycyjnej restauracji. Kolacja trwała prawie 4 godziny i chciałabym ją jak najlepiej zilustrować, jednak ogrom wrażeń sprawił, że  szczegóły łatwo uciekły z głowy. Myślę że pierwsze odwiedziny Amaro można porównać z opisami pierwszego skoku na bungee i z każdą kolejną wizytą  moje wspomnienia będą coraz wyraźniejsze :)

Standardowe menu składa się z 6 lub 9 Momentów i zmienia się codziennie, ale poważniejsze zmiany, które są związane z sezonem, następują mniej więcej raz na tydzień. Zupełnie przypadkowo do Atelier wybraliśmy w premierowym tygodniu menu jesiennego, byliśmy dość głodni i rządni kulinarnych wrażeń, więc zdecydowaliśmy się spróbować 9 momentów.


Na rozgrzewkę otrzymaliśmy trzy niewielkie przystawki (amuse-bouches):


Rozpływająca się w ustach tartaletka ze świeżą fasolką, orzechowymi kulkami i płatkami chabrów położona z sercem na tamburynie do haftowania.



Talerzyki ze skóry kurczaka z kawiorem podane na miseczce z mchem leśnym.


Rożki z białą porzeczką i pyłkiem świerkowym podane w pięknie wystruganym i pachnącym pieńku :)





















... i już pora na pierwszy Moment:


Pachnący ogniskiem jesiotr, którego sama mogłam lekko dosmażyć na rozgrzanym drewnie z bardzo lodową sałatką z koperkiem i renklodą (renkloda -wersją uprawną śliwy domowej ;)

...czekamy na drugi moment, a tu kolejna "ponadprogramowa" niespodzianka:
chleb z popiołem z palonego siana i sporą ilością orzechów włoskich, maślane, puszyste bułeczki oraz masło palone z solą, które na naszych oczach zostało zgrabnie obtoczone w ziarnach słonecznika i pistacjach.


Drugi Moment, czyli tajemniczy, zakopany jak skarb na samym dnie dania grzyb lejkowiec w towarzystwie kapusty z kwaskowatymi nasionami i proszkiem z koziego sera.


Trzeci Moment- ciosana wołowina i słony, prażony słonecznik zawinięte w "chińskiego pierożka" oraz sos z dzikiej róży:


Czwarty Moment- chyba mój ulubiony :) bakłażan z lekko "drażniącym" język musem z drożdży, kukurydzą i kaczym języczkiem, a do tego plasterki szynki i  kwiaty cukinii. Zdecydowanie dużo się tutaj działo, do dziś pamiętam to przyjemnie drażniące uczucie związane z drożdżami :p


Piąty Moment- lekkie carpaccio z surowych, zamarynowanych w cytrynie borowików przykrywające pęczotto z  czerwoną cebulą i kurkami. Mój kompan był lekko przerażony przed tym daniem, ponieważ zdecydowanie nie jest amatorem grzybów, jednak zjadł wszystko i uznał, że w tej postaci mogę mu je podawać :)



Przed szóstym momentem pora na odświeżanie kubków smakowych- mrożony liść szczawiu  oprószony pudrem z hibiskusa, natki pietruszki i chabru podany na lodowatym kamieniu.











Czas na zupę :) pomidorowy wywar z dużym kawałkiem delikatnej troci, która  doskonale zachowywała swoją niezmienioną formę. W tym daniu użyto również Wasabi spod Radomia :) Brzmi zabawnie, ale to poważna sprawa- obecnie jest to jedyna taka uprawa w kontynentalnej Europie. To prawdopodobnie najdroższa roślina spożywcza na świecie, jej kilogram kosztuje 1200 – 1500 złotych. 
*Podobno restauratorzy nie szukają tej uprawy, to ona znajduje odpowiednie miejsca :)


Siódmy Moment- danie główne- kaczka na bardzo esencjonalnym, zredukowanym sosie oraz geometryczne dodatki.


Niestety powoli zmierzamy do końca.. zmienił się wystrój- na stole pojawiła się szklana kula z pachnącym jałowcem, a nasze białe serwety zostały wymienione na czarne, które zostały popsikane jodlowym aromatem.

Ósmy Moment- lody z dyni z rokitnikiem i mielonym na naszych oczach pyłkiem pszczelim. Ten moment był również przygotowaniem do właściwego deseru.


Dziewiąty Moment- klasyczne, korzenne ciasto marchewkowe z borówkami i kremem z żołędziami.


Na koniec małe słodkie przekąski (petit fours), czyli trzy praliny podane na misie z kruszonym lodem: listki pachnotki z granitą z czeremchy, kwiatki nasturcji  z ajerkoniakiem oraz morelowe praliny z trawą żubrową, które w ustach pękały jak szkło wylewając płynne nadzienie- ekstra :)


Ogromne wrażenie zrobili na mnie pomocni, uśmiechnięci i momentami dowcipni kelnerzy oraz dopracowanie elementów wystroju- ręcznie wytwarzane talerze, menu na papierze z wtopionymi kwiatami chabrów, gra zapachem i światłem w trakcie kolacji.

Fajnie, że wszystkie rezerwacje w restauracji oddzielają 15 minutowe przerwy, dzięki czemu goście nie tłoczą się przed wejściem o ustalonej godzinie, a poszczególne dania nie pojawiają się na stolikach jednocześnie :)

Na koniec zaznaczę tylko, że się najadłam, a nie należę do tych co nie lubią pojeść ;) 
W Atelier Amaro nie ma przypadków, polecam zajrzeć i zobaczyć na własne oczy :)